Obywatel Nelson, Król Krowoderskiej

Nelson dostojnie przemierzał podwórkami krakowskich kamienic. Niemal zawsze z jednym ze swoich kompanów, których przez jego życie przewinęło się wielu. Krył w sobie wiele tajemnic i nie pozwalał zbliżyć się do siebie człowiekowi. Ucięty ogon, długie białe wąsy i spore  gabaryty. Oto niezwykła historia kociej legendy Krakowa.

– Co się stało z ogonem Nelsona? – pytam mieszkańców kamienicy przy ulicy Kolberga. – On tu już przyszedł bez ogona. Dziewięć lat temu. Być może coś mu go odgryzło, może był jakiś wypadek, a może zwykłe okrucieństwo człowieka – zastanawia się pani Teresa, która mieszka w tej części Starego Miasta od urodzenia. Jej mąż, pan Jan, nadał kotu imię Nelson. Na cześć admirała Horatio Nelsona, wielkiego wojownika mórz, pogromcy floty Napoleona, który w czasie licznych bitew stracił prawe oko i prawą rękę. Kalectwo to nie jedyna wspólna cecha Nelsonów. Admirał niejednokrotnie atakował okręty, fregaty i liniowce swoich przeciwników nocą. Niczym kot. – Nelson nam imponował – podkreśla pani Teresa, a Mateusz, narzeczony jej córki z którą mieszka piętro niżej, od razu dodaje, że to był „dostojny kot”. – Poruszał się jak król. Jak osiedlowy wirażka. Na Krowodrzy Górce, gdzie się wychowałem, mówi się o takim stylu chodzenia „bujanie się” – wyjaśnia Mateusz. To prawda. Nelson wyglądał niebywale, kiedy dumnym krokiem przemierzał zaułkami kamienic, podwórek i przewiązek od Plant do Alej Trzech Wieszczów. Od razu było widać, że to jego rejon, a każdy kto miałby zdanie odrębne, zostałby obdarzony przez Nelsona zawadiackim spojrzeniem. Pomimo tego, że był kocim inwalidą, nie wyglądał jak kocia bida, wręcz przeciwnie. Długie, białe wąsy kontrastowały z czarnym jak węgiel pyskiem z przenikliwymi oczyma, pod którym, znajdowała się skrojona niczym przez krawca łata przypominająca krawat. O tym, że Nelsona nie wyszywał jednak profesjonalista, świadczyły łaty na nogach – jedyne obok wąsów i krawata – białe elementy Nelsona. Był przewodnikiem po skomplikowanym systemie piwnic, klatek i podwórek Starego Miasta dla wielu swoich kocich kompanów, wśród których wyglądał jak herszt bandy, przewodzący swoim towarzyszom. Co ciekawe, pomocy nie odmawiał nikomu. – Któregoś dni zobaczyłam, że kręci się koło niego jakaś kulka. Kiedy podeszłam bliżej, okazało się że to… jeż. I on z nim wszędzie chodził.

IMG_0709
Nelson Bezogoniasty - uroczy kot-inwalida, który zawładnął sercami mieszkańców Starego Miasta

– Najbardziej urocze było, kiedy jeżyk szedł po murku, który przebiega wzdłuż jednej z kamienic, a obok szedł Nelson. Tak, że się zrównywali wysokością – wspomina pani Teresa. Kot bez ogona w parze z jeżem byli jak papużki nierozłączki i być może właśnie dla swojego kolczastego kolegi Nelson zamieszkał w piwnicy kamienicy pani Teresy, gdzie w jednym z podwórkowych zaułków swoją norkę mają właśnie jeże. Jednak miejsce jego zamieszkania nie było jednoznaczne. Często znikał i o innych lokalizacjach jego czasowego pobytu można było usłyszeć w wielu bramach ulicy Krowoderskiej. Zresztą w każdej z nich czuł się jak u siebie i doskonale wiedział, gdzie może liczyć na jedzenie, gdzie na wygodną do leżenia rurę ciepłowniczą i gdzie jest najwięcej myszy. Najbardziej lubił jednak wygrzewać się w słońcu na podwórku kamienicy przy Kolberga, gdzie szybko stał się ulubieńcem wielu lokatorów. Traktowali go jak domownika. – Dzwoniłyśmy do siebie z sąsiadkami i pytałyśmy: „karmiłaś dziś Nelsona?”. Niepokoiłyśmy się też kiedy znikał na dłużej – tak o „obowiązkach” wobec inwalidy bez ogona opowiada pani Teresa. Zresztą koty mieszkają tutaj od lat i Nelson stał się członkiem tej kociej ferajny z okolic Nowego Kleparza. Większość z nich czuło przed Nelsonem respekt, jak na szefa przystało, ale nigdy tego nie wykorzystywał i widać było, że lubi swoich kompanów. Miał jednak jednego rywala, który równie pewnie czuł się na Krowoderskiej. Mowa o Krzywoustym, ogromnym burym kocurze z pokiereszowaną mordą, która – jak łatwo się domyślić – była genezą jego królewskiego imienia. Słynął z wyjadania jedzenia innym kotom po ich poprzednim wygonieniu. – Krzywousty siał popłoch. Kiedy pojawiał się na naszym podwórku wszystkie koty uciekały. Jeśli jakiś nie zdążył, szybko przegrywał w kociej bitce z Krzywoustym. Chętnie wykorzystywał swoją siłę, której żaden kot nie był w stanie zakwestionować. Jedynym, którego nie miał odwagi zaatakować, był właśnie Nelson. Obwiązywało między nimi niepisane zawieszenie broni – wspomina historie osiedlowych kocich wpływów i akcji Mateusz. Nelson miał również swoje obiekty westchnień. Przychodził pod okno pręgowanej kotki Sharon na podwórku przy Kolberga, widywany był także pod oknem innej kotki, mieszkającej pomiędzy Krowoderską a Łobzowską. Miłość Nelsona mogła być jednak tylko platoniczna. – Musiał być wykastrowany. Kiedy w maju inne koty brały udział w swoich harcach, on stał z boku i tylko obserwował – wspomina pani Teresa.

Nelson na podwórku przy ul. Kolberga odwiedza jedną ze swoich sympatii, kotkę Szaron

Nelson czarował swoim urokiem i trudno było powiedzieć, że bał się ludzi. Mimo to nigdy nie pozwalał zbliżyć się do siebie żadnemu z nich na odległość mniejszą niż dwa metry. – To może być odpowiedź na pytanie o ogon Nelsona. Coś nie pozwalało mu do końca zaufać człowiekowi. Ktoś musiał go bardzo skrzywdzić – zauważa pani Teresa, która dodaje jednak, że więzi Nelsona z gatunkiem Homo Sapiens bywały wyjątkowe. – Mój mąż go uwielbiał. To była przyjaźń, oni po prostu ze sobą rozmawiali – wspomina. – Tata nawet nie pozwolił kosić trawy dla niego. Miał na podwórku taką swoją kępkę w której się wygrzewał i to były „trawy Nelsona” – dodaje Anna. Właściciel atrakcyjnego terenu w centrum Krakowa okręcał sobie wokół łapy także innych ludzi, którzy chętnie go dokarmiali i otwierali mu okna piwnic. Jednak miejscem, gdzie czuł się najlepiej i spędzał najwięcej czasu było podwórko przy Kolberga, które było jego portem przez niemal całe życie.

Kocie zebranie w klatce kamienicy. Nelson, jak zawsze, w samym centrum wydarzeń

– Wiedzieliśmy, że  ma co najmniej 10 lat. Dla kota to już schyłek życia. Wraz z nadchodzącą zimą pojawił się pomysł przygarnięcia Nelsona – opowiada Mateusz, który przyznaje, że nie było to łatwe zadanie, bo kot nie dość, że przez całe życie żył na ulicy, to jeszcze nie pozwalał się zbliżyć do siebie. Rozpoczął się proces przyzwyczajania. Dotychczas Nelson wchodził do kamienicy, ale zawsze na widok człowieka uciekał, tym bardziej wejście do czyjegoś mieszkania nie wchodziło w jego przypadku w grę. Mateusz zastosował jednak pewien fortel. Zwabił go do swojego przedpokoju jedzeniem, a następnie – aby go nie spłoszyć – wyszedł z mieszkania balkonem i wszedł z powrotem do kamienicy, od frontu, i od drugiej strony zamknął zaskoczonego kota w mieszkaniu. Wbrew obawom nie wpadł w panikę. – Usiadł w kąciku, dał się się nawet pogłaskać, poprzytulał się też z moimi kotami (Mateusz i Anna mają trzy: Szaron, Lea i Teofila) i po godzinie wyszedł. Manewr powtórzyliśmy drugiego dnia. Trzeciego nie chciał już wyjść i… został – z triumfem w głosie wspomina Mateusz.

Zasadzka się udała! Nelson po raz pierwszy w życiu wszedł do mieszkania człowieka

Zamieszkał u pani Teresy, w jednym domu z innym kotem, Rambem. – On nie miał już zamiaru opuszczać mieszkania. Widocznie ten kilkunastoletni okres bezdomności dał mu tak bardzo w kość, że chciał go już zamknąć – relacjonuje przełomowy moment życia Nelsona Mateusz. Jego ulubionym miejscem w ciągu dnia stał się zaułek pod kanapą, gdzie spał niemal przez cały dzień. – To był jego tryb „bezdomniaka”, po prostu dzień przesypiał, a w nocy budził się do życia – uważa Anna. – W nocy to nawet przychodził na łóżko i leżał w nogach. Oczywiście dopóki nie zgonił go stamtąd Rambo, bo ciągle chciał się z nim bawić i popisywać się przed nim – wspomina Pani Teresa. Trudno się dziwić, kto nie chciałby się popisywać przed taką legendą. Pod dachem Nelson wyrzekł się swojej najważniejszej zasady w życiu, a mianowicie pozwolił się bez przeszkód dotykać ludziom, tj. Teresie, Janowi, Annie i Mateuszowi. Inwalida dość szybko stał się pieszczochem, łasym na głaskanie. Nelson zaufał swoim gospodarzom tak bardzo, że pozwolił zabrać się do weterynarza. Jego stan zdrowia pozwolił nieco lepiej poznać jego historie. Jak wskazały badania wątroba szwankowała, co mogło być wynikiem jedzenia na ulicy. W przeszłości przeszedł też toksoplazmozę, chorobę często śmiertelną, jednak Nelson sam wytworzył przeciwciała, które ją pokonały. Miał też przetrąconą miednicę, prawdopodobnie po potrąceniu przez samochód, co wyjaśniało jego charakterystyczne „bujanie się” po Krowoderskiej. Co ciekawe, kot był też „zachipowany”, ale właściciel nie figurował w żadnych rejestrach. Największe zdziwienie wzbudziła jednak inna obserwacja weterynarza. Okazało się, że jego pacjent jest nie kotem, a… kotką, na dodatek wysterylizowaną, co potwierdzało przypuszczenia Pani Teresy. Jeśli więc Nelson wykorzystał, a raczej wykorzystała już swoje sześć żyć, to siódme czekało ją już tylko u pani Teresy w kamienicy przy ul. Kolberga.

"Wszedł do domu i już nie zamierzał z niego wyjść".

Tego wieczoru Nelson nie rozpoczął swojej tradycyjnej gonitwy z Rambo, co zaniepokoiło Panią Teresę. Słusznie. Po jakimś czasie wyczołgał się spod kanapy i zemdlał ciężko dysząc. Weterynarz odkrył ślad kolejnej bitwy, która stoczył Nelson. – Po prześwietleniu okazało się, że w wyniku jakiegoś strasznego wypadku sprzed lat, wszystkie wnętrzności były dosłownie wymieszane. Przez to jelita, naciskające coraz mocniej na płuca, doprowadziły do problemów z oddychaniem. – Weterynarz zdębiał, kiedy zobaczył zdjęcie rentgenowskie, nie widział wcześniej niczego podobnego – opowiada Pani Teresa, która zdecydowała, aby ratować Nelsona do końca. Ostatnią deską miała być operacja, próba rozdzielenia zrośniętych jelit oraz płuc i zszycia ich na nowo. Pomysł karkołomny, ale tylko to dawało jakąkolwiek szansę przeżycia. W czasie zabiegu serce Nelsona się zatrzymało. – Kilka godzin przed tym dałam mu, jak się okazało, ostatni posiłek. Nie wiem, co mnie podkusiło, ale kupiłam kotom wtedy wątróbki z królika, jakby na specjalną okazję. Siedemnaście złotych za kilo – śmieje się pani Teresa. – Dałam Nelsonowi dużą porcję i wcinał tak ze smakiem i dawał się głaskać – wspomina i załamuje głos. – Przynajmniej umarł szczęśliwy! – pociesza mamę Anna i trudno się z nią nie zgodzić. Przecież gdyby nie emerytura przy Kolberga, prawdopodobnie konałby w zimnie, na ulicy. A ta, bez Nelsona, który okazał się być kotką, a nie kocurem, nie jest już taka sama. – Jak na razie panuje bezkrólewie – tak rzeczywistość bez „szefa” przy Krowoderskiej opisuje Mateusz. Ma jednak nadzieje, że dzięki temu artykułowi ludzie, którzy zajmowali się przez lata Nelsonem, dowiedzą się co się z nim stało, „bo pewnie się martwią”.

NASZE NAJNOWSZE

Zostaw komentarz